Tak było i tak być musiało

Poniżej publikujemy wywiad z panią Anielą Kaczanowską - córką prof. Tadeusza Ginki. W maju w Śląskiej Izbie Lekarskiej odbyła się uroczystość nadania imienia Profesora sali wykładowej

 

Tak było i tak być musiało

 

Prof. Tadeusz Ginko nie jest na Śląsku osobą anonimową. Pamiętamy Go jako fenomenalnego naukowca prowadzącego prace doświadczalne z chirurgii narządu krążenia, wyjątkowego Mistrza i Nauczyciela dla wielu znakomitych chirurgów, twórcę I Katedry i Kliniki Chirurgii Ogólnej w Szpitalu im. A. Mielęckiego w Katowicach oraz empatycznego i altruistycznego lekarza, który do dzisiaj jest wspominany przez pacjentów,  a także jako genialnego artystę, który pozostawił po sobie trwały artystyczny ślad. O krętej i wyboistej drodze z kresowych Kiejmin do Katowic i o życiu pod jednym dachem z niekwestionowanym autorytetem z córką profesora Tadeusza Ginko – panią Anielą Kaczanowską rozmawia Katarzyna B. Fulbiszewska.

Katarzyna B. Fulbiszewska: We wstępie do „Wspomnień 1939 – 1946” autorstwa Tadeusza Ginko wydanych nakładem Rodziny w roku 2009 (Biblioteka Wileńskich Rozmaitości) napisała Pani: „Powinność stawialiśmy na pierwszym miejscu. Tak było i tak być musiało”. Co było tą powinnością dla Pani Ojca?

Aniela Kaczanowska: Zaczyna Pani od spraw bardzo poważnych, bo powinność łączyła się  u mojego Ojca przede wszystkim z postawą patriotyczną, z wychowaniem patriotycznym, które Ojciec wyniósł i z domu, i z gimnazjum, do którego uczęszczał. To było słynne Gimnazjum Króla Zygmunta Augusta w Wilnie. Trzeba pamiętać, że to były lata 20., wkrótce po odzyskaniu niepodległości. W edukacji nastąpił okres łączenia, czy też tworzenia wspólnoty i budowania postaw patriotycznych oraz nauczenia pracy na rzecz ojczyzny i odpowiedzialności za nią, jak również poświęcenia dla niej. I to jest ta powinność – wybieranie interesu wspólnego, stawianie ojczyzny ponad własne cele. Powinność pojawia się również w sytuacjach bardzo osobistych. Kiedy Ojciec był już wśród 7 tys. partyzantów internowanych w Miednikach pod Wilnem, udało mu się na moment dostać do Wilna. Zobaczył Mamę i mnie kilkudniową w szpitalu  i żegnając się, powiedział, że nie może zostać z nami w Wilnie, musi otoczyć opieką medyczną swoich towarzyszy broni, za których czuje się odpowiedzialny. Mama w swoich wspomnieniach opisała to pożegnanie w szpitalu. Usłyszała: „nie trać nadziei, bądź dzielna”, Ojciec wychodząc zasalutował, a Mama wspominała „nie byłam dzielna, płakałam”.

Ze strony Ojca to była odpowiedzialność za zbiorowość. Tak wówczas, gdy składał przysięgę AK-owską i był wierny tamtym zasadom, jak i później, gdy składał przysięgę Hipokratesa i był wierny zasadom lekarza. Dzisiaj najmłodszemu pokoleniu trudno zrozumieć, że ktoś mógł stawiać obronę ojczyzny i wartości patriotyczne na pierwszym miejscu przed ochroną własnej rodziny. Ta rodzina była i tak w pewnym sensie chroniona i miała opiekę. Ojciec nie zostawił nas tak zupełnie samych.

Powinność pojawia się też w kontekście pracy zawodowej i pacjentów – jako przyjazny stosunek do ludzi, wierność zasadom, wyrazisty światopogląd oraz powinność, wobec tego czemu się przysięgało i co człowiek wybrał w życiu.

KBF: W 1938 r. na drodze Tadeusza pojawiła się wyjątkowej urody Wanda Dziewulska, studentka pedagogiki na USB, córka astronoma prof. Władysława Dziewulskiego, a w 1942 r. zagościła już na stałe w Jego życiu.  W 1944 r. na świat przyszła Pani. Czy kiedykolwiek rozmawiała Pani z Ojcem o tym, co myślał decydując się na dobrowolną wywózkę na wschód? Co czuł kładąc na szalę, z jednej strony własną rodzinę, z drugiej te zobowiązania wobec ojczyzny?

AK: Należę do pokolenia, które nie rozmawiało z rodzicami o ich emocjach i uczuciach w takich ekstremalnie trudnych sytuacjach. Sformułowanie, że to była powinność i tak było i być musiało, pojawia się kilka razy we wspomnieniach Ojca. Zachowało się kilka listów do Mamy z okresu wymarszu oddziałów partyzanckich z Wilna, gdzie ku zdumieniu czytających, kończąc list i żegnając się z Mamą Ojciec wspomina o losach ojczyzny, ustala miejsce spotkania po wojnie i pisze o zwycięstwie i wolnej Polsce. Oprócz miłości, która bije z tych listów widać też ogromne zaangażowanie i wspomniany patriotyzm przejawiany w dokonywanych wyborach.

KBF: Jak Pani myśli, czy decydując się na tą dobrowolną wywózkę na wschód, nie wiadomo, gdzie, pomimo, że miał szansę na ucieczkę, nie bał się, że już może was nigdy nie zobaczyć?

AK: Nie. Przecież w tamtym okresie panowało przekonanie, że wojna już nie potrwa długo, że rozstania będą krótkie. Ta myśl przeważała. Zgrupowanie kilku tysięcy partyzantów AK walczących wspólnie z Rosjanami o odzyskanie Wilna, umieszczono początkowo ok. 40 km od miasta w Miednikach. Tam, pieszo, dotarła moja Babcia i namawiała Ojca na ucieczkę. Myślę, że była też gotowa przekupić strażników. Ale Ojciec odmówił. W tej grupie było kilku lekarzy i studentów medycyny, nie chcieli zostawiać kolegów. Kiedy przyszło żądanie złożenia przysięgi na wierność Armii Czerwonej (jako regularny oddział), wyrazili swój sprzeciw, nie złożyli przysięgi i zostali wywiezieni do obozu pracy przymusowej w Kałudze.

KBF: Cofnijmy się w czasie. Wydawać by się mogło, że dzieciństwo, wczesne lata szkolne, początek studiów upływały sielankowo i beztrosko. Kiedy to się zmieniło?

AK: Ojca dzieciństwo wcale nie było sielankowe. To była rodzina rzemieślnicza spod Wilna. Dziadek był kuchmistrzem i cukiernikiem. Babcia wychowywała dwójkę dzieci – Ojciec miał o kilka lat starszą siostrę – i dorywczo szyła, by podreperować budżet rodziny. Kiedy w latach 20. te tereny przeszły we władanie Litwy, rodzina przeniosła się do Wilna. Dziadek stracił pracę, a właściwie miejsce zarobkowania, oszukany przez wspólnika, zaczął poważnie chorować.  I właśnie od czasu nauki w gimnazjum, Ojciec zaczął zarobkować, udzielając korepetycji. Nie był wychowywany w cieplarnianych warunkach. Babcia była osobą bardzo zdecydowaną i konsekwentną. Wymagała od dzieci przede wszystkim odpowiedzialności. Warunki były surowe, ale dzieci były kochane. Po śmierci Dziadka w 1937 r. Ojciec poczuł się ogromnie odpowiedzialny za matkę i poniekąd, za studiującą sztuki piękne – siostrę.

Na studiach utrzymywał się udzielając korepetycji, a na III roku studiów został oficjalnie zatrudniony na stanowisku zastępcy asystenta w Zakładzie Histologii i Embriologii Uniwersytetu Stefana Batorego. Akt powołania na stanowisko jest datowany na czerwiec 1939 r., więc Ojciec długo nie nacieszył się tą pracą.

KBF: Jest Pani dr n. humanistycznych w dziedzinie psychologii. Z punktu widzenia psychologa, co ukształtowało charakter Pani Ojca i wpłynęło na przyszły zawód lekarza? Wojna, 1,5 roczny pobyt w Kałudze czy jeszcze co innego.

AK: W psychologii zawsze mówi się o wielu czynnikach, ale myślę, że w dużej mierze przyczyniło się do tego wspomniane Gimnazjum, w którym kształcenie Ojca i jego rozwój osobowy podążał w dwóch kierunkach. Z jednej strony była ogromna wiedza humanistyczna z bardzo mocnymi podstawami wszystkich przedmiotów i równocześnie, z drugiej strony, rozwój uzdolnień plastycznych. Ojca uczył rysunku Stanisław Jarocki, już wtedy uznany malarz. Zatrudnianie takich nauczycieli musiało zaowocować. Jednocześnie to Gimnazjum uczyło pracowitości, umiejętności bycia z ludźmi, ale i tego co wielokrotnie Ojciec podkreślał: uczyło tolerancji i przyjaznego stosunku do ludzi, wyczulenia na ludzi.

KBF: A przygoda w Akademickim Klubie Włóczęgów Wileńskich założonym przez słynnego podróżnika Wacława Korabiewicza?

AK: To był Klub nastawiony na rozwój intelektualny tych młodych ludzi, studentów. Tam były dyskusje, spotkania, wieczory poezji. Klub rozwijał tężyznę fizyczną, uczył dyscypliny. Mało kto wie, że przy Klubie działał prężnie tzw. Klub Ulicznika. Dziś powiedziałoby się, że to była świetlica środowiskowa dla takich typowych, przedwojennych, wileńskich uliczników. Klub uczył jak pożytecznie wykorzystać czas, jak poświęcić swój czas komuś innemu poprzez dyscyplinowanie siebie. Jeszcze było coś bardzo ważnego co wpłynęło na mojego Ojca. Przynależność do Iuventus Christiana. To była organizacja katolicka, do której należeli studenci różnych kierunków. Spotykali się w Wilnie albo wyjeżdżali na wakacyjne obozy. Tam też dyskutowali o przeróżnych sprawach i prezentowali siebie, swoje poglądy, zainteresowania. Było też dużo religijności. Może nie dosłownie, ale w sensie dyskusji nad tym jak wcielać w życie zasady Ewangelii, jak je przenosić na życie codzienne, jak one się mogą realizować i jak rozwijać swoje potrzeby religijne. Myślę, że to źródło, w czasie, kiedy człowiek jest tak chłonny i łatwo poddający się kształtowaniu, w dużym stopniu zaważyło na wielu cechach osobowości Ojca.

KBF: Wojna to szkoła charakteru i swoisty” szlifierz” postrzegania rzeczywistości…

AK: Na pewno wojna zaostrzyła czy raczej nasiliła pewne cechy osobowości: odpowiedzialność za grupę, zdolności organizacyjne, wierność zasadom czy wyrazisty światopogląd. Mnie się wydaje, że wtedy nastąpiło umocnienie tych wcześniejszych cech. Ale było coś jeszcze, co pojawiło się w Kałudze. Ojciec mówił o tym dość często. W tych trudnych warunkach przeważało nie myślenie o sobie, ale o innych tych, którym towarzyszył i opiekował się nimi.  Nawiązywały się lub były kontynuowane przyjaźnie. Bardzo silne przyjaźnie. Ale też rodziła się jakaś pogoda ducha, która przejawiała się we wzajemnym wspieraniu i oderwaniu myśli od katorżniczej pracy przy wyrębie drzew na 70 stopniowym mrozie.

KBF: Pani Ojciec długo szukał swojego miejsca na ziemi. Jak trafił na Śląsk?

AK: Nigdy nie przypuszczał, że zamieszka na Śląsku. Kiedy wrócił z zesłania w 1946 r. zastał Mamę z Rodzicami i Bratem w Toruniu, bo tam przewieziono jednym z ostatnich transportów repatriacyjnych z Wilna pracowników Uniwersytetu do Polski. Warto nadmienić, że oni się szalenie denerwowali takim sformułowaniem, bo uważali, że są „wyrzucani z Polski do Polski”. Mama, by móc zarabiać na utrzymanie przeszła kursy pedagogiczne – skończyła w Wilnie tylko pierwszy rok studiów pedagogicznych zanim wybuchła wojna. Ojciec zastał ją już z nakazem pracy i wtedy wyjechali do Piły, koło Poznania. Ojciec dostał tam pracę lekarza w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego. Mieszkali tam dwa lata. Można powiedzieć, że tułali się po całym kraju, zanim osiedli gdzieś na stałe. Ojciec bardzo chciał pracować na Uczelni, w jakimś większym ośrodku medycznym i naukowym. Wydział Medyczny Uniwersytetu Stefana Batorego z Wilna trafił prawie w całości do Gdańska. Ojciec przez lata starał się o zezwolenie na pracę na gdańskiej uczelni – bez skutku. Odmawiano mu też pracy w innych uczelniach medycznych. Jakiś czas pracował w Szpitalu Powiatowym w Płońsku pod Warszawą, potem odbył obowiązkową, okresową służbę wojskową w Szpitalu Wojskowym w Toruniu uzyskując, poza specjalizacją z chirurgii, także stopień oficera Wojska Polskiego. Dopiero w 1949 r., kiedy zaczęto organizować Akademię Medyczną na Śląsku, pojawiła się możliwość dostania tutaj właśnie pracy. Tylko ten robotniczy Śląsk mógł przyjąć Akowca o nie takich poglądach, jakie były powszechnie akceptowane.

KBF: Czy brak możliwości podjęcia pracy na uczelni, tuż po nostryfikacji dyplomu i pracę na prowincji odbierał jako sekowanie za przynależność do AK, czy normalny wówczas stan rzeczy dotyczący tysięcy lekarzy, kierowanych przydziałem pracy, tam, gdzie byli potrzebni?

AK: Dyplom nostryfikował w Poznaniu, bo kilka uczelni medycznych odmówiło mu nostryfikacji, zasłaniając się tym, że musi zdać wszystkie egzaminy dyplomowe. Tylko Rektor w Poznaniu ominął te procedury. Przez te wszystkie lata uważaliśmy, że przeszłość akowska kładzie duży cień na pracę zawodową Ojca. Nasze, już rokitnickie, dzieciństwo wyglądało tak: wiedzieliśmy o przeszłości Ojca, bo tego nie ukrywał. To były lata 50, czasy stalinowskie. Co jakiś czas dowiadywaliśmy się o aresztowaniu kogoś z przyjaciół, z dawnych żołnierzy albo o jakiś utrudnieniach w pracy zawodowej czy karierze. Jeżeli przyjeżdżał do Rodziców z daleka ktoś znajomy, wiadomo było, że o rozmowach w gronie dorosłych nie wolno nam było nikomu i nigdzie opowiadać.

KBF: Takie trudne dzieciństwo w konspiracji.

AK: Pamiętam jak kiedyś Ojciec został wezwany do szkoły przez, na szczęście, bardzo życzliwą nauczycielkę, która powiedziała: Panie Doktorze, proszę z synem porozmawiać, bo on tutaj na lekcji powiedział, że to nie tylko Niemcy, ale i Rosjanie wbili nam nóż w plecy. Ona Ojca ostrzegła. W takiej atmosferze żyliśmy. Habilitacja Ojca czekała w Katowicach, w sekretariacie Rektora 7 lat, nawet jej nie wysłano do Warszawy.

KBF: Ale znalazł sposób na szybkie jej zatwierdzenie przy okazji drwiąc z ówczesnej władzy. Wystąpił do Ambasady Rosyjskiej z prośbą o poświadczenie służby w … Armii Czerwonej.

AK: Rosjanie sami sobie byli winni, bo wileńskie oddziały partyzanckie internowane w nieludzkich warunkach zostały formalnie włączone do tej Armii. Tysiące partyzantów rąbiących drzewa, chorujących i umierających, w 1944 r. nazwano oficjalnie „pułkiem zapasowym” i włączono do Armii. Dlatego Ojciec, po 1,5 roku obozu i pracy przymusowej stał się żołnierzem Armii Czerwonej. Zaświadczenie rzeczywiście otrzymał i błyskawicznie załatwiło ono sprawę habilitacji. Ale po jej zatwierdzeniu, przez 17 lat czekał na samodzielne stanowisko na uczelni. W zachowanych listach do siostry pisał o stosunkach na uczelni, o ciągłych naciskach na wstąpienie do PZPR. Któryś z Profesorów powiedział Mu kiedyś  w rozmowie: Panie Doktorze, Pan ma przecież dzieci. W końcu dostał nominację na kierownika Kliniki w Katowicach – niecałe dwa lata przed śmiercią. W międzyczasie Kliniką, którą On stworzył kierowali inni.

KBF: Może to jednak była w pewnym sensie kara za zakpienie sobie z jedynej i słusznej ówczesnej władzy?

AK: Myślę, że nie. Ojciec miał wyrazisty światopogląd. Zawsze był wierny tym zasadom, które głosił. W okresie przemian demokratycznych, głosami studentów został wybrany na stanowisko prorektora ds. młodzieży. Jego kadencja obejmowała okres 5 lat. Po dwóch latach, w 1984 r. Ojciec zmarł. W jego oficjalnym uczelnianym nekrologu są wymienione wszystkie pełnione funkcje, ale nie ma ani słowa o funkcji prorektora! Ten przykład jest chyba najlepszym wyrazem tego jak był traktowany.

KBF: Ciekawe co sądziłby z perspektywy czasu o przemianach na uczelni czy przemianach ustrojowych, czy poszło to w stronę dobrą czy złą?

AK: Trudno mi powiedzieć, ale myślę, że jeżeli chodzi o te przemiany, to najlepiej dał temu wyraz w czasach Solidarności, kiedy się opowiadał za demokratyzacją życia, za autonomią uczelni. Kiedy brał udział w tych burzliwych przemianach na uczelni, z pełną świadomością własnych działań i z pełnym zaangażowaniem. Był absolutnie świadomy tego co robi.

KBF: Zastanawiam się jak się żyje pod jednym dachem z taką osobowością. Jaki był Profesor „Po godzinach”? Miał czas dla dzieci, rodziny?

AK: To co dominowało w naszym dzieciństwie to był brak ciągłych i codziennych kontaktów z Ojcem. Ale jeżeli już były to były cudowne. Wycieczki kajakowe i wypady na narty, przecudowne wakacje… Na co dzień widywaliśmy Ojca rzadko. Z Rokitnicy wyjeżdżał do Zabrza bardzo wcześnie rano, autobusem PKS-u, do Kliniki. Zostawał w przychodni chirurgicznej, wracał na chwilę do domu i później szedł do przychodni studenckiej. Czasem zostawał w Zabrzu, bo miał nocny dyżur – nie widywaliśmy go 2-3 dni. Miał żonę, czworo dzieci i był jedyną osobą pracującą. Pomagał jeszcze swojej Matce, która nie miała żadnej emerytury. Mama stworzyła i nam, i Ojcu cudowny, ciepły, opiekuńczy i bezpieczny dom. Kiedy wracał do domu, wszystko było podporządkowane jemu. To nie było wymuszone podporządkowanie, dla nas było absolutnie naturalne, że Ojciec musiał odpocząć. Potem siadał przy biurku do czegoś, co aktualnie pisał.  Był nieprawdopodobnie pracowity i niesamowicie zorganizowany. Już w Katowicach pracował w domu przez dwie godziny, po czym, wieczorem, znowu wychodził do Kliniki, do pacjentów. To był rytuał, nawet w święta.

KBF: Posiadanie rodzica tak wszechstronnie utalentowanego pewnie miało wpływ na wymagania w stosunku do dzieci. Pan Profesor był surowym, niezmiernie wymagającym wychowawcą czy artystyczną duszą bujająca w obłokach?

AK: Ojciec w żadnej z tych szufladek się nie mieścił.  Wiadomo było, że jest ostatnią instancją odwoławczą. Mama się często odwoływała do Jego autorytetu. Wiadomo też było, że oboje decydują o nas. My cały czas odczuwaliśmy tą ogromną miłość Ojca do nas. Był wymagający, w jakimś sensie surowy i znowu wierny zasadom. Nigdy nikomu z nas nie wystawił tzw. lewego zaświadczenia lekarskiego do szkoły!

 To w ogóle nie wchodziło w grę. Uczył nas odpowiedzialności i dostrzegania konsekwencji własnych wyborów, działań i zachowań.

KBF: Co jest największym dziedzictwem odziedziczonym po Ojcu?

AK: Odziedziczyliśmy przekonania, chęć i konieczność wspomagania się wzajemnie, kultywowanie wartości życia rodzinnego, a także pielęgnowanie wartości posiadania przyjaciół. Widzieliśmy przez lata głębokie przyjaźnie naszych rodziców: wzajemne zaufanie, szczerość i serdeczność. Ważną cechą obojga Rodziców była głęboka religijność, widoczna w poglądach, postawach, w całym życiu codziennym. Takie cechy osobowości w jakimś sensie wynieśliśmy  z domu. Uzdolnienia plastyczne i artystyczne także przeszły na kolejne pokolenia.

KBF: Swego czasu Pani Tata stwierdził, że „sztuka pozwala mu na prawdziwie własną wypowiedź, bo inne ramy go ograniczają”. Co miał na myśli?

AK: To jest ta słynna wypowiedź dotycząca działalności twórczej rzeźbiarza i działalności chirurga. U chirurga każdy ruch musi być precyzyjny, wyważony i ręka musi poruszać się według bardzo ściśle określonych zasad. Natomiast sztuka daje możliwości nieograniczonego pójścia w każdą stronę. W przeciwieństwie do chirurgii, w sztuce brak ograniczeń, jest za to swoboda wyrażania siebie w bardzo różny sposób. Ojciec oprócz tego, że rysował i rzeźbił, to również pięknie śpiewał. W Kałudze konkurował z samym Bernardem Ładyszem, a podobno nawet był lepszy. Miał też niezwykłe uzdolnienia muzyczne. Grał na każdym instrumencie, który wziął do ręki. Nawet na akordeonie. To było coś nieprawdopodobnego. Uzdolniony był także literacko. Istnieje do dzisiaj relacja Ojca z przedwojennej wyprawy kajakowej napisana trzynastozgłoskowcem, oczywiście ilustrowana!

KBF: Patrząc na fotografie Pana Profesora, już z tego okresu późnego, śląskiego, wydaje się człowiekiem spełnionym. Był zadowolony ze swojej kariery zawodowej i naukowej?

AK: Na pewno w jakimś stopniu był zadowolony, ale był też ten cień przeszłości kładący się przez całe życie. Odsuwany od awansów, był obciążany ciężką pracą, np. podczas przenoszenia kliniki z Zabrza do Katowic. Zrzucono na niego wszystkie prace organizacyjne, włącznie z nadzorem nad remontem. Wtedy miał poczucie niedocenienia przez władze. Natomiast pod względem naukowym było inaczej – był zadowolony.

KBF: Reasumując: czy łatwo jest być dzieckiem geniusza – człowieka tak wszechstronnie utalentowanego?

AK: Nie nazwałabym Ojca geniuszem! Ale skoro Pani pyta… Tak, łatwo jest być na co dzień dzieckiem geniusza, bo to był dla nas normalny, kochany, ciepły Ojciec, a dla Mamy – Mąż. Łatwo żyć z takim człowiekiem, chociaż trzeba sobie zdawać sprawę i jakby godzić się z pewnymi ograniczeniami. Bo ten geniusz jest również dla innych, poświęca się i żyje nie tylko dla mnie. Dla mnie życie z nim nie było trudne, chociaż odczuwałam w dzieciństwie niedosyt kontaktów z Ojcem. Mieliśmy to szczęście, że oboje Rodzice byli „zwróceni ku ludziom”, dostrzegający ich, serdeczni poświęcający się. Widzieliśmy równocześnie, z jakimi postawami i uczuciami spotykali się ze strony innych.

KBF: Pomimo, że nie jesteście Państwo wszyscy lekarzami i tylko jeden z synów poszedł w ślady Ojca, to właściwie cała czwórka pozbierała cechy po Ojcu i można śmiało powiedzieć, że jesteście Państwo niekwestionowanymi kontynuatorami tej Jego pasji życia.

AK: Pięknie powiedziane.

KBF: Bardzo dziękuje za rozmowę.

 

Znajdź nas na mediach społecznościowych

Biuro Śląskiej Izby Lekarskiej

ul. Grażyńskiego 49a
40-126 Katowice
NIP 634-10-07-704

Czynne w godzinach

pon. 8:00—16:00
wt. 8:00—16:00
śr. 8:00—17:00
czw. 8:00—16:00
pt. 8:00—15:00

Informatorium

32 60 44 276

Twórca aplikacji

Agencja Interaktywna CodeinCode